W powieściach Szczepana Twardocha nikt nie jest idealny.

Nie ma złych i dobrych charakterów. Jest życie, bez ubarwień, romantyzmu, ulepszania. Często brutalne, mocne, bolesne, z całym jego naturalizmem.

Mężczyźni i kobiety są pokazani bez złudzeń, co do ich cnót. Dziwki, cnotliwe żony, bohaterowie pozbawieni heroizmu – korowód postaci, w którym możemy się przejrzeć. Natura ludzka jest zwierzęca, to kultura nakłada ograniczenia. Dobitnie to podkreśla w swojej twórczości pisarz, którego proza często określana jest jako hipnotyzująca, wymagająca od czytelnika wejścia do mrocznego świata, budzącego lęk, ale też skłaniająca do stawiania pytań. Bo Szczepan Twardoch burzy nasz spokój – nie jesteśmy idealni!

 

Wydaje mi się, że pisarz ma być tym, który opowiada historie, nie tylko ku uciesze i rozrywce, ale takie, które zmieniają ludzi. Nie chodzi jednak o to, by czynić czytelników lepszymi, tylko by dać im lekturę, dzięki której coś się w nich wydarzy.

 

Mówił na spotkaniu w Gdyni, zorganizowanym przez Miasto – Słowa. Opowiadał o swojej najnowszej książce – „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, która ukaże się już w październiku.
Dzienniki mają długą historię, przez prawie osiem lat tworzył luźne zapiski z wydarzeń, przemyśleń, refleksji. Pokazują prawdziwe „ja” pisarza, sam Twardoch stwierdza, że pisząc je, odsłania się. Ujawnia w nich swoją wstydliwą potrzeba notowania, gdy coś mu się „we łbie układa”. Pisze wyłącznie o tym, na czym się dobrze zna, bo na wiele tematów nie ma własnego zdania – żyje się mu z tym prościej i spokojniej… Im jest starszy tym mniej wszechwiedzący.
Przyznaje, że jest to książka tworzona, przez „delete”. Ciągle skracana i poprawiana, mocno przepracowana.
„Rzadko stawiam diagnozy, recept nie daję nigdy. Piszę tylko to, co zaobserwuję – tak rozumiem swoją profesję”.

 

Jedną z ważniejszych rzeczy w jego życiu są podróże. Ciągle w ruchu między rodzinnym Śląskiem, a Warszawą, między Berlinem, a domem. Przemieszczanie uaktywnia wenę, otwiera nowy rozdział twórczości. Początek pisania kolejnej książki wiąże się z wyjazdem, ze zmianą „dekoracji”, oderwaniem od spraw codziennych. Zaszywa się w swojej pustelni, odcina od życia. Tundra, góry, morze dają wewnętrzną siłę i pozwalają całkowicie zanurzyć się w pisaniu. Idealnie jest na Spitsbergenie.
„Zawsze, gdy tam jestem, czuję się sam, choć sam tam nie bywam. Chłonę surową przyrodę”.

Surowy, groźny, kraj, którego atmosfera sprawia, że wiele spraw zaczyna mieć inny wymiar, że coś się wewnętrznie w człowieku zmienia. To miejsce, które skłania do myślenia o śmierci.

„Warto myśleć o śmierci, to pomaga dobrze żyć. Dużo lepiej się żyje na łasce śmiertelności. To nie są smutne myśli. Przerażająca byłaby perspektywa wiecznego życia”.

 

Ważną rolę w twórczości pisarza odgrywa detal. Kompletny opis rzeczy, z każdą cząstką jej jestestwa, co daje „iluzję kompletności”. Sprawia wrażenie przenikania się wydarzeń, wpływu przedmiotów na akcję, biegu życia. Nic nie jest przypadkowe, tak musi być. Na tym polega „cała złożoność świata” Szczepana Twardocha.
Artysta Słowa określa „Dzienniki” jako intelektualną lekturę, w której nie brakuje wątków intymnych. Elementów, z których składają się etapy życia – miłości, przyjaźni, literackiego dojrzewania, podróży, doświadczeń. W dyskusji tłumaczył, jak przez lata ta książka ewoluowała, jak jest spontaniczna, ale nie lekka, podszyta humorem, a jednocześnie refleksyjna. Budząca niepokój, stawiająca wiele ważnych pytań.

 

Czekam na „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, bo wiem, że znajdę w nich świeżość, erudycję, bystrość, intelektualną odwagę i głębokie zrozumienie spraw najważniejszych – czyli to wszystko, co cenię u Szczepana Twardocha.