Vogue – wyznacznik tego, co luksusowe, ekskluzywne, idealne. Kreuje świat piękna i stylowego szyku. Jest kwintesencją perfekcjonizmu. Tworzy rzeczywistość stroju wraz z całym blichtrem i splendorem. Dyktuje trendy w modzie. Inspiruje!

Taki obraz Vogue ukazuje nam Kirstie Clements, autorka „Vogue. Za kulisami świata mody”, wcześniejsza redaktor naczelna australijskiej wersji magazynu. Poznajemy ją w zaskakujących okolicznościach, bo w trakcie drastycznego pożegnania z redakcją pisma. Po kilkunastu latach pracy, naczelna musi w tempie natychmiastowym opuścić swój gabinet – ustąpić biurko komuś innemu. Redaktorka odchodzi ze złamanym sercem, ale z pięknymi wspomnieniami, o których z pasją opowiada.

Clements to szczęściara! Od dziecka marzyła o tym, żeby zostać dziennikarką i jej pragnienie się spełniło. Może nie od razu została redaktor naczelną, ale od początku była zafascynowana przygodą w Vogue. I ta fascynacja przerodziła się w pasję,  prawdziwe oddanie pracy w gazecie.
 
Zaczęła od niepozornej recepcjonistki, odbierającej telefony i cicho podziwiającej sławy, które przewijały się przez redakcję. Imała się najróżniejszych robót w firmie, jako pomocnica, sprzątaczka, aby z bliska przyjrzeć się pracy w modowym magazynie, aż w pewnym momencie awansowała na stanowisko dziennikarki, piszącej samodzielne artykuły na temat urody, potem mody. Po szczebelkach kariery weszła na szczyt redaktor naczelnej. Od samego początku dostrzegała zalety przebywania wśród ludzi Vogue –

„Znalazłam się w świecie nieskończenie dobrego smaku, a moimi mentorkami stały się kobiety, które nie miały w sobie ani snobizmu, ani pociągu do krytykanctwa. Były ciepłe inteligentne i szelmowsko dowcipne”.

Przewodniczkami stały się dla niej dziennikarki szalenie inteligentne, potrafiące swoją opinię na temat mody uzasadnić w sposób precyzyjny, a jednocześnie z wielką finezją. Obalające stereotyp kobiety zajmującej się modą – leniwej, płytkiej i wyrachowanej o niewielkim ilorazie inteligencji. One naprawdę miały klasę, zarówno w tym co robiły, jak pisały, i w jaki sposób się prezentowały. Operowały pięknym językiem, tworzyły całą filozofię wokół danej sesji zdjęciowej, wiedziały co będzie fotografowane i dlaczego. Wszystko miało swój szerszy kontekst. A przede umiały balansować między komercją, a swobodą twórczą, i robiły to świetnie.
 
Kirstie uwielbiała swoja pracę, co często podkreśla. Wielki świat nie miał przed nią tajemnic. Pokazy Christiana Lacroix emanowały staroświeckim czarem i kobiecością, prezentacje Chanel to prawdziwe dzieła sztuki, perfekcja Yves’a Saint Laurenta czy Prady nie miały sobie równych. Opisuje herbatkę u Armaniego w towarzystwie słynnej Anny Wintour i Rogera Federera i wiele innych, które wzbudzą w was ekscytacje i podziw.
„Odwiedziłam jeszcze wiele zakątków świata, gdzie sączyłam szampana na wspaniałych imprezach zorganizowanych przez wielkie domy mody, szczególnie niezrównanego Luisa Vuittona. W 2000 roku gawędziłam z Xeną wojowniczą księżniczką, czyli aktorką Lucy Laweless, w lodowym barze w dokach portu Auckland (…). Na być może najlepszej imprezie na jakiej byłam w życiu, błąkałam się po labiryncie osobliwości w londyńskim magazynie z Gwyneth Paltrow i Kirsten Dunst, a potem klaskałam do wtóru Donnie Summer i Marcowi Jacobsowi, którzy zaśpiewali razem na scenie”.
 

Autorka często podkreśla jak wiele pokory i pracy potrzeba, aby odnieść sukces. Wspomina jak na klęczkach zdzierała gumę do żucia z ulicy, by nie było jej widać na zdjęciach. I to, że na początku zarabiała bardzo niewiele, za to pracowała ponad siły. Uprzedza, iż w tej profesji należy wykazać się cierpliwością i wyczuciem w kontaktach ze sławnymi i mniej znanymi ludźmi z branży modowej. Jak łatwo można wypaść z obiegu i utracić pozycję najlepiej sprzedającej się gazety, i jakim ryzykiem obarczony jest każdy numer pisma. Podkreśla, że ten kolorowy świat ma też swoje ciemne strony – dążenie modelek do uzyskania rozmiaru „0”, za którym kryją się drakońskie diety, łykanie chusteczek higienicznych, narkotyki…

 

Nie znajdziecie w tej książce „brzydkiej prawdy o modzie”. Nic was specjalnie nie zbulwersuje. Przesadą jest określenie jakoby książka była „zemstą na imperium Roberta Murdocha”. Lektura „Vogue” to raczej niezła zachęta dla osób marzących o karierze dziennikarskiej, w prestiżowej gazecie. To ciekawe obserwacje na temat zmian, jakie zaistniały w przemyśle modowym ostatnich kilkunastu lat. Zmian, które jej zdaniem, tylko zaszkodziły modzie. Dziennikarka przepuszcza przez filtr obserwacji ludzi z branży, ale są to głównie pozytywne spostrzeżenia, zupełnie tak, jakby jej praca była nieustanna sielanką, a nie mrocznym placem gry, gdzie toczy się walka o prestiż i pozycję, zasłaniającym się kolorowymi zdjęciami uśmiechniętych modelek w egzotycznej scenerii.

 

Jest to książka ciekawa, pasjonująca, nie dlatego, że chciałoby się  usłyszeć echa afer, skandali czy plotek, ale dlatego, że o walorach tej historii świadczy sposób w jaki ona jest napisana. Barwny, a jednocześnie wartki język wprowadza nas w świat prestiżu, jaki daje praca redaktorki i uwielbienia dla kobiecości.