Niedostępne, władcze, demoniczne, a przy tym wyzwolone w swej perwersyjnej pozie – takie są kobiety z obrazów Brunona Schulza. A przy nich, zwykle skarlały mężczyzna…
Co dostrzegała w obrazach, ukochana artysty – Juna? O czym myślała, patrząc na prace Bruna? Czy zastanawiała się jaką rolę odegrała w jego życiu? Kim dla niego była?
 
„Narzeczona Schulza” Agaty Tuszyńskiej to historia utkana ze wspomnień – spacerów wśród zieleni, zakochania, spotkań, wspólnych dyskusji, planów, śmiechu… Wydartych z dramatycznej, wojennej historii i czasów powojennych. Wreszcie wspomnień, pielęgnowanych w sercu do ostatnich dni życia Józefiny Szelińskiej, narzeczonej Brunona Schulza.
 

Szelińska, zwana przez Bruno Schulza Juną, opowiada historię swojego dramatycznego życia. Egzystencji naznaczonej przez miłość do artysty, geniusza, pisarza, dla którego wszystko miało sens, jedynie wtedy, gdy obecna w nim była twórczość. Moc kreowania była silniejsza, niż cokolwiek innego. Największą miłością była sztuka.

„Nagim ciałom nakładał twarze zapamiętane z ulicy czy ze sklepu. Mnożył je, udoskonalał, powielał. Przebierał, zmieniał tożsamość. Sam, przycupnięty blisko ziemi, podpatrywał, gotów na przyjmowanie razów. I na rozkosz. Kto miał oczy – ten widział. Kto miał rozum – kojarzył”.
 
Nie od razu zrozumiała to Juna. Jej uczucie „zagarnęło” go tylko dla siebie i tworzyło wyidealizowany obraz mężczyzny, jakim nigdy nie zostanie i jakim nie chciał być. Pragnęła go tylko dla siebie, z dala od drohobyckiego, małomiasteczkowego zgiełku. Łudziła się, że pozostawi nocne eskapady w zakazane miejsca, swoje niezdrowe fascynacje, że pożegna przyjaźnie z wybitnymi kobietami i zaprzestanie pisania do nich listów. Marzyła o ucieczce z tego zatęchłego, „pół polskiego, pół żydowskiego i pół ukraińskiego” miasteczka. Z tego miejsca nagłych fortun, szumnych krachów, plotek, dziwnego bezruchu i martwoty. Nie widziała w nim dla siebie miejsca, a jednocześnie chciała być z Brunem. Chronić go przed lękami, częstymi chorobami, niezrozumieniem.  Stworzyć związek, w którym zadomowi się spokój, rozgości poezja Rilkego, a stałe miejsce zajmie jego wyobraźnia, którą zaludniały „wielobarwne motyle i metafory”.
 
„Bruno ciągle mnie zaskakiwał. Ale najpierw usypiał pozorną zwyczajnością… Jakby rzeczywiście był tylko prowincjonalnym nauczycielem (…) Podnosił przyrodę do wyższej rangi, dając jej rolę w snuciu i odgadywaniu metafizycznych zagadek. Nie liczyło się właściwie nic, czego nie uznał za przydatne w swojej sztuce”.
Zachwycała się „Sklepami cynamonowymi”. Zaskakiwały ją brawurowe obrazy prowincji. Była dumna ze swojego Bruna. Już narzeczona. Muza. A może jedynie przyjaciółka, nauczycielka, pocieszycielka? Coraz częściej kapitulująca z argumentami artysty. Pomału zdająca sobie sprawę ze swojej porażki… On – był dla niej najważniejszy, a co było najcenniejsze dla niego?

 

„Wszystko miało służyć sztuce. Bo tylko ona miała nadzieję. Jako jedyna przynosiła obietnice ocaleni w życiu, które zbyt boli, któremu nie był w stanie sprostać jako ktoś inny. Mężczyzna. Mąż? Nauczyciel? Brat. Syn. Wiele miał ról. Interesowała go ta jedna: artysty”.

Żadna kobieta nie mogła z nią rywalizować. Liczyła się tylko twórczość! Pozostała męcząca profesja gimnazjalnego nauczyciela. Nasiliły się wyjazdy do Zakopanego, a tam spotkania z Witkacym, Nałkowską, Kasprowiczami. Potem wydanie opowiadań pt „Sanatorium pod Klepsydrą” i kolejny literacki sukces. Juna była gdzieś w tle, już nieobecna, zajęta warszawskim życiem. Narzeczona „nie dała rady z jedną parą skrzydeł” i odeszła…

 
Wojna przekreśliła wszystko! Rozprysły się marzenia i pragnienia. Zniknął drohobycki, misternie tworzony mikrokosmos. Na dobre rozgościł sie oprawca. Nie miał litości. Systematycznie niszczył i zabijał wszystko co stanęło mu na drodze. Nie oszczędził Brunona Schulza. Tego geniusza, który uciekając przed kulą Landauma, tracił oddech, zgubił but, potknął się i upadł…
 
Powieść Agaty Tuszyńskiej porusza do głębi. Na początku zaprasza nas do romantycznej historii w bajkowym miasteczku, które ma swoje obszarpane uliczki, pełne żydowskiej biedoty i wstydliwe zaułki, przy których kręcą się dziwki. Ma też piękne parki kipiące zielenią, kościoły i synagogę, ludzi żyjących w harmonii i plotkującej o zwykłych sprawach. Toczy się życie i tę pulsującą życiem krzątaninę opisywał Schulz. Odtwarzał ten świat na swój magiczny sposób, dedykując dzieło – Jej, Junie.
 
 
 
Wszystko toczyło się swoim rytmem, tylko od czasu do czasu kując drobiazgiem, wzbudzającym zwątpienie w malowniczość i ideał tej historii. Gdzieś w tle czaiła się ciemność, przepaść. Schulz dobrze wiedział, gdzie zginie i tylko na chwilę Juna była jego wybawieniem, opoką chroniącą przed demonami przyszłości.
 
Historię opowiada Józefa Szelińska. Tuszyńska oddaje jej głos. W tej opowieści obrazy pamięci, snu i wyobraźni przenikają się z prawdą. Słyszę jej radości, czuję lęk, niepokój o ukochanego Schulza. Widzę wojenną zawieruchę – ucieczkę, tułanie się w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca i jej ból… Dotknęła wszystkiego, co najbardziej dramatyczne: śmierć najbliższych, utratę domu, biedę, chorobę, a w końcu – nieszczęśliwą miłość, która przynosi już do samego końca ponure, senne koszmary.
 
Przez całe życie pozostawała w cieniu. Ukrywała żydowskie rysy za czarną woalką, też swoje myśli, tęsknoty, pragnienia, samotność i miłosną legendę. Ta miłość była jej wybawieniem i przekleństwem, z którego ciągle się rozliczała. Stała się jej wyrzutem sumienia, przecież mogła zrobić jeszcze więcej, aby uratować Bruna? To miażdżące myślenie nie dawało spokoju. Nigdy nie odnalazła ukochanego, za to z mozołem gromadziła dorobek swojego Geniusza. Tyle mogła dla niego zrobić.
 
Nie znajduję odpowiednich słów, by oddać towarzyszące mi uczucia, po przeczytaniu „Narzeczonej Schulza”. To lektura, która wzruszyła mnie i napełniła żalem. Zobaczyłam, jak wiele spraw miedzy dwojgiem kochających się ludzi nigdy nie zostało wyjaśnione, wypowiedziane, naprawione…